Wczoraj (9.VI) przeżywaliśmy 20 rocznicę pobytu w Siedlcach ówczesnego Ojca Świętego, Jana Pawła II. Była to wielka radość dla naszego miasta, zaszczyt, że Papież zechciał odwiedzić nasz region (był także w Drohiczynie). Podczas homilii na siedleckich błoniach nawiązał do siły krzyża Chrystusa, która dawała Unitom z Pratulina jak i wszystkim wierzącym w Jezusa siłę, odwagę, łaskę wyznawania wiary. Przypomniał nam to wczoraj kard. Stanisław Dziwisz, podczas Eucharystii w siedleckiej katedrze. Następnie po złożeniu kwiatów pod pomnikiem Ojca Świętego, przed delegacje SP 11 i naszej parafii (rodzina p. Lidii, która doznała łaski uzdrowienia), rozpoczął się Marsz dla Życia i Rodziny, który dotarł w radosnej atmosferze na siedleckie lodowisko. Na czele kroczył św. Jan Paweł II w relikwiarzu niesionym przez ks. proboszcza. Na lodowisku schole z Domanic, naszej parafii, z par. Franciszkanów, z KLO, zespół Seniorynki zaprezentowały program, pieśni papieskich, z odpowiednimi komentarzami nawiązującymi do nauczania św. Jana Pawła II. Gwiazdą wieczoru był zespół Arka Noego, który zgromadził wielką liczbę młodych rodzin z ogromną ilością dzieci. Zebrani wysłuchali także świadectwa p. Lidii, która doznała łaski uzdrowienia fizycznego oraz duchowego przez przyczynę św. Jana Pawła II, które zaprezentował proboszcz naszej parafii, ks. Jarosław Oponowicz. Następnie zebrani przewędrowali na błonia siedleckie w marszu różańcowym, przemierzając szlaki pielgrzymów sprzed 20 lat. Po Apelu Jasnogórskim i pieśni wieczornej, liczni zebrani, ucałowali relikwie św. Jana Pawła II, nie mając takiej okazji przez całe swoje życie, dotknęli Go żywego. Warto poszukać w siedleckich parafiach i w Katolickim Radio Podlasie publikacji p. Grzegorza Polaka, które dokumentują zarówno w albumie jak i zbiorze świadectw tamte chwile i przeżycia, spotkanie ze Świętym, które przemieniło ich życie.
Skrót wygłoszonego świadectwa Lidii
Zawsze starałam się przestrzegać swoich zasad poszanowania innych, uśmiechu i dobrego słowa, lecz nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem od innych. Byłam po prostu za grzeczna i niektórzy drwili sobie ze mnie. Starałam się być silną na swój sposób, dusić w sobie wszystko i nie poddawać się w takich sytuacjach, jak też w sytuacjach, gdy byłam chora i przychodziłam z lekarstwami do pracy, bo wiedziałam, że mam terminową pracę i muszę się z niej wywiązać w odpowiednim czasie. Bolało mnie to, że nie mam już czasu dla najbliższych, że ich zaniedbuję, że nie zawsze odmawiam modlitwę, bo po prostu zasypiam z przemęczenia, odmówiwszy zaledwie kilka słów. Bywało, że czasami w niedziele myślałam, że może dziś nie pójdę do kościoła, bo mam za dużo pracy, a jeśli pójdę, to ponad godzina mi ucieknie. Z braku czasu nie było też mowy o częstszych spotkaniach z rodzicami, którzy mieszkają w Pułtusku i w ogóle odwiedzinach rodziny. Pytałam sama siebie, czy jest ktoś, kto mógłby pomóc. A odpowiedź przyszła sama w sposób zaskakujący i niespodziewany, jakby jakiś wewnętrzny głos powiedział – Jest, idź ze wszystkim do Boga, On pomoże.
Modliliśmy się, więc i Pan Bóg dodawał nam siły. Trzymałam się dzielnie ufając, że coś się wreszcie zmieni. Po kilku latach otrzymałam przeniesienie służbowe w inne miejsce w ramach tej samej firmy. Nowe obowiązki, nowi współpracownicy – niby mnie nieznający, a jednak wiedzący o mnie więcej niż ja sama o sobie – od poprzednich współpracowników. Raz było lepiej, raz gorzej, aż do momentu, kiedy przyszło mi współpracować z dwoma młodymi osobami, które wyśmiewały się z moich zasad i wiary. Dokuczały mi bardzo. Śmiały się ze mnie i poniżały mnie. Miałam przez nie dość tej pracy. Byłam zrozpaczona i załamana. W końcu nie wytrzymałam, coś złego mnie przełamało i zaczęłam odpowiadać im w podobny sposób, lekceważąc drugiego. Podczas przebywania z nimi, czasem sama siebie nie poznawałam, byłam jakby innym człowiekiem – gorszym. Przestałam mieć do nich jakikolwiek szacunek, ale tylko do nich. Na szczęście ta wrogość i brak zaufania nie przechodziły na innych. Nie chciałam być wyśmiewana i poniżana, próbowałam się bronić w podobny sposób, walcząc podobną bronią i przez to się zagubiłam, a przecież wszyscy znamy powiedzenie „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Zrobiło mi się głupio i wstyd, że dopiero jak trwoga, to do Boga. Więc zaczęłam szczerze modlić się, nie klepać pacierzy, a modlić się sercem wiedząc, że Bóg zawsze słucha. Lecz dopiero, gdy przestałam się wrogo nastawiać do tych osób, które mi dokuczały, a zaczęłam za nie prosić Boga i życzyć im jak najlepiej, wtedy sytuacja się odmieniła. Stałam się pokorniejsza i spokojniejsza, nie byłam rozdrażniona, Popełniałam jednak cały czas jeden błąd – praca ciągle była najważniejsza. I chociaż nie była w moim sumieniem najwyższą wartością, to jednak stale znajdowała się na pierwszym miejscu. Może wszystko zaczęłoby się poprawnie układać, gdybym zmieniła kolejność moich wartości, gdybym na pierwszym miejscu postawiła Boga i rodzinę. Ale tak nie zrobiłam. Był koniec lutego 2012 roku. Wszystko zaczęło się niewinnie. Najpierw wystąpił ból szyi i barku. Myślałam, że może gdzieś mnie zawiało i to typowe dolegliwości przeziębieniowe. Zaczęły pojawiać się problemy ze zmianą pozycji. Coraz ciężej było się schylić. Ciężko było się nawet podnieść. I nawet podczas siedzenia czy leżenia coraz trudniej było wytrzymać z bólu. Udałam się do lekarza. Zlecono mi zastrzyki Ból kręgosłupa szyjnego z promieniowaniem do lewej kończyny górnej utrzymywał się cały czas i zaostrzył. Ruchomość lewej ręki była mocno ograniczona i występowały zaburzenia czucia powierzchniowego z osłabieniem. Jedynym ratunkiem miał okazać się szpital. Przebywałam wtedy na Oddziale Neurologicznym od 28.03.2012 do 13.04.2012. Zastosowano bardzo silną terapię z włączeniem także sterydów. Byłam wymęczona bólem i terapią. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Byłam też załamana, że po raz pierwszy spędzę Święta Wielkanocne w szpitalu, a nie z najbliższymi w domu. Od momentu, kiedy zaczęła się moja choroba, stopniowo zaczęła rozpraszać się wcześniej wspomniana mgła sprzed moich oczu, a oczy zaczęły dostrzegać właściwą drogę. Przypomniałam sobie o modlitwie, w której wszystkim szczerze wybaczyłam wszystko, życzyłam wszystkiego dobrego i wszelkich łask od Pana Boga. Zaczęłam się znowu modlić, ale jeszcze inaczej niż kiedyś. Była to modlitwa duszy i serca. A wtedy w szpitalu modliłam się bardzo gorąco taką właśnie modlitwą i prosiłam, aby Pan Jezus Miłosierny zabrał ode mnie tą straszną chorobę. Odmawiałam różaniec, modlitwę do św. Jana Pawła II, koronkę do Miłosierdzia Bożego i wiele innych modlitw do Matki Bożej, które dała mi moja mama. Jednak najgoręcej modliłam się do Jezusa Miłosiernego. Pewnej nocy żaliłam się do Pana Jezusa, robiłam sobie rachunek sumienia i błagałam, żeby Pan Bóg wybaczył mi, to co źle zrobiłam, źle myślałam lub czego nie zrobiłam, a powinnam była w moim życiu. Przyszła mi na myśl także moja praca, która była jakby bożkiem, czymś bardzo ważnym i czymś, czego nie zmieniłam w hierarchii moich wartości. Wspominałam wtedy, że praca była wtedy na pierwszym miejscu – przed Bogiem, mężem, dziećmi, rodzicami i całą rodziną. Czułam się tak fatalnie, i myślałam, że po prostu umrę. Błagałam szczerze całym sercem Pana Jezusa, aby przyjął mnie do siebie, aby darował wszelkie zło, jakie mogłam kiedykolwiek popełnić. W nocy a właściwie nad ranem, bo było to około godziny 5.00 dnia 08.04.2012r. doświadczyłam czegoś absolutnie niezwykłego. Otóż naprzeciwko mojego łóżka, wysoko na ścianie wisiał krzyż. Modląc się cały czas patrzyłam na niego. Na zmianę dziękowałam, wielbiłam i błagałam Pana Jezusa, bardzo głęboko wierząc i ufając w Jego obecność. W pewnym momencie zamiast krzyża – w tym samym miejscu oczami wyobraźni ujrzałam postać Pana Jezusa Miłosiernego. Tajemnicza siła wyrwała mnie z łóżka i kazała klęcząc iść przez korytarz na kolanach. Nie mogłam niczego opanować i zahamować. Szłam na kolanach korytarzem szpitalnym składając dzięki Panu. To co wtedy czułam jest nie do opisania, ale było to uczucie przepiękne. Ogarniał mnie niesamowity spokój, nadzwyczajna błogość, szczęście nieopisane i wielka miłość do wszystkich ludzi na całym świecie. Dostałam skierowanie do szpitalnego ośrodka rehabilitacyjnego i kilkanaście dni później odbywałam półtora miesięczną rehabilitację. Jej program ukierunkowano na zmniejszenie dolegliwości bólowych i poprawę ruchomości odcinka C kręgosłupa i kończyny górnej lewej i ogólne usprawnienie. Lecz uzyskano małą poprawę. W miesiąc później kolejna rehabilitacja na oddziale szpitalnym poza Siedlcami. Pod koniec roku 2012 znowu szpital i ciąg intensywnych rehabilitacji do lipca 2013r. Później mąż zawiózł mnie do Poznania do Centrum Rehabilitacji i Osteopatii.
Wreszcie udało się uzyskać w miarę zadowalającą poprawę. Nie ukrywam, że mimo wszystko przez cały czas myślałam o dawnej pracy i chciałam do niej wrócić. wróciłam do pracy, bo chciałam, bo miałam taką wolę. Niestety tylko na miesiąc. Powróciły dawne dolegliwości. Znowu na koniec 2013r. był szpital i wizyty u specjalistów. Ortopedzi twierdzili, że najpierw trzeba zrobić operację kręgosłupa, a później usprawniać bark. Nie trzeba było długo czekać. Do niedowładu dzięki Bogu nie doszło, chociaż było już blisko. Podczas wizyty u ortopedy, który chciał na siłę odblokować mi bark, doszło do bardzo silnego podrażnienia nerwów. Choroba znowu bardzo się nasiliła. Tym razem doszły problemy z poruszaniem się. W marcu 2014 przyjeżdżała do mnie do domu z zastrzykami pielęgniarka Zastrzyki i leki nie pomogły i w kwietniu 2014r. znowu znalazłam się w szpitalu. Po nim: uzyskano mierną poprawę w zakresie dolegliwości bólowych, pacjentka wypisana do domu, nie porusza się samodzielnie. Do domu dostarczono mnie karetką pogotowia na noszach.
Były chwile, kiedy mąż był w pracy, jeden syn w szkole, drugi na uczelni, a ja sama w domu. Z jedzeniem nie było problemu, bo mąż zostawiał obok mnie na kanapie coś do przekąszenia i butelkę z piciem. Nie mogłam pić zbyt wiele, bo wiadomo – fizjologia. A tu potrzebowałam pomocy nawet przy przekręceniu się na bok, posadzeniu mnie, postawieniu i ponownym posadzeniu na fotelu na kółkach, aby nim zawieźć mnie do łazienki lub w inne miejsce. Mąż był bardzo obciążony. Widziałam Jego zmęczenie, smutek w oczach i w Nim całym, ale jednocześnie wielką miłość i poświęcenie, z jakimi się mną zajmował. Wrócę jeszcze do momentu, kiedy przywieziono mnie na noszach ze szpitala. Coś mi się wtedy rozjaśniło w głowie. Myślałam, że przecież modlę się przez cały czas, ale może jednak jeszcze za mało. Postanowiłam, że poza porannym i wieczornym pacierzem, poza koronką do płomienia miłości Niepokalanego Serca Maryi, koronką do Maryi Niepokalanej „Pomóż nam Matko”, koronką do Miłosierdzia Bożego, będę codziennie odmawiała modlitwę różańcową – każdego dnia wszystkie cztery części. I tak uczyniłam. Modliłam się też do Ojca Świętego Jana Pawła II, bo ciągle wybrzmiewały w mojej głowie Jego słowa: Módlcie się na różańcu. Nie wstydźcie się różańca. Pamiętałam, że Ojciec Święty Jan Paweł II był człowiekiem głębokiej modlitwy różańcowej, głębokiej kontemplacji, że różaniec był Jego ulubioną modlitwą i to właśnie On rozszerzył strukturę różańca o nową tajemnicę światła. Ojciec Święty zawsze gorąco zachęcał do modlitwy różańcowej. Mówił, że ”ludzie nie potrafią z sobą przebywać, a być może nieliczne momenty, kiedy można być razem zostają pochłonięte przez telewizję. Podjąć na nowo odmawianie różańca w rodzinie znaczy wprowadzić do codziennego życia całkiem inne obrazy ukazujące misterium, które zbawia: obraz Odkupiciela, obraz Jego Najświętszej Matki”.
Nie tylko ja modliłam się do Ojca Świętego, także moja rodzina i przyjaciele. Moi rodzice w maju w 1992r. byli u naszego Papieża w Rzymie i mieli tę łaskę, że ucałowali dłoń Ojca Świętego, a mamę Jan Paweł II nawet pogłaskał po głowie, widząc jej wielkie przeżycie. Był bardzo ciepłym człowiekiem i potrafił dodać niesamowitej otuchy. Mama opowiadała mi, że w swoich modlitwach bardzo prosiła o pomoc Ojca Świętego. Prosiła wręcz, że skoro jej było dane spotkać i dotknąć za życia Świętego, to żeby Ojciec Święty ulitował się nad jej córką, czyli nade mną i przez swój święty dotyk sprawił uzdrowienie. Od ostatniego pobytu w szpitalu, tj. 04.2014r. modliłam się jeszcze więcej, ale zabrakło czegoś najważniejszego. Przez długi czas nie korzystałam z sakramentu pojednania i Eucharystii. W sierpniu 2014 (26.VIII) ku nieopisanej radości mojego serca, została powołana na naszym terenie nowa parafia pod wezwaniem Świętego Jana Pawła II aktem erygowania przez Biskupa Siedleckiego Kazimierza Gurdę. Doświadczona chorobą nie mogłam uczestniczyć w powstawaniu tego pięknego dzieła. Nie mogłam obserwować na żywo początków powstawania naszej parafii. Była jednak strona internetowa i można było śledzić najważniejsze wydarzenia. Nie znałam nowych księży i nie miałam odwagi się z nimi skontaktować. Aż przyszedł do nas po kolędzie Ks. Jakub Kozak. Powiedział, że jeśli potrzeba jakiegoś sakramentu, czy pomocy – to śmiało. Długo jednak nie miałam jeszcze tej śmiałości. Wreszcie przed Wielkanocą poprosiłam o udzielenie sakramentów. W okresie Wielkiego Tygodnia dodatkowo postanowiłam codziennie czytać i rozważać Słowo Boże na każdy dzień ze strony internetowej naszej Parafii oraz odmawiać zamieszczone tam modlitwy do Ojca Świętego Jana Pawła II. I tak zostało do dziś. Ta choroba wydała pewien owoc – dała mi bardzo dużo czasu ma modlitwę – rozmowę z Maryją i Panem Jezusem i Ojcem Świętym. Ta żywa więź zaczęła odmieniać moje życie.
Czytane Słowo Boże napełniało mnie, umacniało, dodawało otuchy i nadziei. Zaczęłam nawet pod wpływem czytanego Słowa pisać rymowane komentarze o swoich odczuciach i doznaniach. Zwykle oddawały one stan mojego ducha, to co czułam i czego doznawałam. Niektóre zawierały moją głębszą refleksję.
Pewnego dnia moja przyjaciółka Agnieszka, odwiedzając mnie, przyniosła kilka interesujących książek. Między innymi wspaniałe książki „Moc uwielbienia” i „Zwycięzcy”. Z lektury tej wyniosłam, że niezależnie od tego, co się nam przydarza, za wszystko trzeba dziękować Panu Bogu, wielbić Go i wytrwale dźwigać swój krzyż, bo tylko wtedy, kiedy będziemy wdzięczni i pokorni oraz w pełni ufni, możemy liczyć na pomoc. Przez długi czas wymagałam pomocy męża lub synów. Wiem, że byli niezadowoleni, że za każdym razem przekładam termin operacji, bo poprzez to wydłużała się nasza wspólna męka.
Nawet moja znajoma lekarz specjalnie drukowała dla mnie różne informacje odnośnie operacji, chcąc mnie przekonać, że to jest jedyna droga na wyjście z tego cierpienia. Był lipiec i tym razem ostateczny termin operacji został określony w połowie sierpnia. Dziwne, ale zaczęłam godzić się ze wszystkim, chociaż moje przeświadczenie nie opuszczało mnie. Była pierwsza jego sobota. Gdy mąż przywiózł mnie do pokoju, nastawiłam sobie nagrywanie niedzielnej mszy z Krakowa Łagiewnik, aby na drugi dzień w czasie, jak mąż z synem pojadą do naszego Kościółka (namiotu – red.), móc sobie odtworzyć transmisję Mszy Św., aby przeżywać ją w tym samym czasie. Taki bowiem miałam zwyczaj, że w przeddzień nastawiane było nagrywanie Mszy Świętej, abym w każdą niedzielę mogła oglądać transmisję i modlić się w tym samym czasie, co moja rodzina. W niedziele, gdy mąż pozostawił mnie w fotelu, a sam pojechał z synem na Mszę, zaczęłam szukać nagrania transmisji. Ku wielkiemu zdumieniu i rozpaczy stwierdziłam, że tego dnia Msza się nie nagrała.
Zapłakałam rzewnymi łzami zupełnie jak małe dziecko i tak płacząc i łkając zapytałam tym razem na głos: Panie Boże i co ja teraz zrobię, kiedy nawet pójść do Ciebie nie mogę?
Żal ten i smutek miałam do końca dnia.
Następnego dnia po przebudzeniu, poczułam w sobie ciepło i niesamowitą lekkość.
Muszę wspomnieć, że takiego cudownego ciepła doświadczyłam już kiedyś w życiu. Było to podczas wizyty naszego Papieża w Siedlcach w dniu 10 czerwca 1999r. W momencie, kiedy Ojciec Święty przejeżdżał swoim Papa Mobile wzdłuż ul. Piłsudskiego, my mieszkańcy Siedlec wręcz oblegaliśmy ulice, bo był to dla nas prawdziwy festiwal radości. Wołaliśmy na zmianę: Kochamy Cię Ojcze Święty! i Niech żyje Papież! I właśnie wtedy, kiedy taka radośnie wołaliśmy, a Ojciec Święty znalazł się w zasięgu mojego wzroku, ogarnęło mnie przejmujące ciepło, pokój ducha i miłość. Takie samo ciepło poczułam tego dnia 03.08.2015r. po przebudzeniu. Cz.7. Ciepło to spowodowało we mnie nagłą lekkość.
Od jakiegoś czasu byłam jakby zesztywniała i aby zmienić pozycję leżącą z boku na plecy lub odwrotnie, musiałam pomóc sobie rękami zmienić ułożenie nóg, złapać się rękami za boczek od kanapy i przeciągnąć. Tym razem poczułam, że lewa noga jest swobodna i daje mi się nią poruszać. To samo odczucie było z prawą nogą. Co to była za radość. Nogi stały się swobodne. Zaczęłam więc próbować dalej. Jeszcze poprzedniego dnia, żeby usiąść musiałam mieć na szyi kołnierz ortopedyczny, który ją utrzymywał i stabilizował. A tu udało mi się usiąść samej i w dodatku bez kołnierza ortopedycznego. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jest sen, ale spróbowałam wstać i to też się udało. Na drżących i chwiejących się nogach doszłam do przedpokoju.
Stanęłam przed lustrem i poklepywałam się po policzkach, sprawdzając, czy to jest jawa. W tym czasie usłyszałam, że ktoś porusza się na górze w domu. Zawołałam synka, prosząc, aby jak najszybciej przyszedł.
Kubuś zaczął schodzi z góry i w połowie schodów stanął jak wryty z okrzykiem: Mamo ty stoisz i chodzisz! I łzy radości zaczęły płynąć po naszych policzkach.
W chwilę później mąż szedł z najniższej części domu, bo tam przygotowywał dla mnie niespodziankę – ciasto bezglutenowe na moje imieniny (03.08.2015) i widząc nas w przedpokoju również stanął jak wryty i wykrzyknął: Lidziu ty chodzisz! Ojciec Święty mnie wysłuchał! Nie mówiłem ci wczoraj o tym, ale patrzyłem wczoraj w naszym Kościółku namiocie w oczy Papieża i błagałem, żeby ci pomógł. Ojciec Święty mnie wysłuchał! A Kuba dodał: Mamo przecież wiesz, że ja też się modliłem.
Przez jakiś czas staliśmy w objęciach płacząc prawdziwymi, szczerymi łzami ogromnej radości.